Pomedytuj, pomódl się, idź na spacer, zapal świeczkę, znajdź sobie hobby, albo źródło siły.
Takie i tym podobne rady można znaleźć w sieci na temat próby przetrwania onkozjazdów i w ogóle całego tego onkorollercoastera. A czemu o tym piszę i co w tym złego? Nic. Absolutnie, przez wielkie en – N I C . Wszak sama w pierwszym roku uczyłam się medytować (nic z tego nie wyszło, ale próbowanie zabierało lwią część mojej uwagi, którą wtedy głównie skupiałam na rozczulaniu się nad sobą), paliłam świeczki (skupiając się na płomieniu ofkors) w drugim roku, a spacery i hobby pochłonęły mnie w trzecim i czwartym roku. Mija piąty rok, a ja jakbym znalazła coś, co daje mi… COŚ. Powiedzmy, że to siła, bo lepiej mi się z tym żyje, ale dalej nie umiem ubrać tego w jedno zdanie, bo to jest zbyt duże. Albo ja to komplikuję. Sama nie wiem.
Więc to jest jakaś mieszanka zrozumienia [życia/ okoliczności] i spokoju, z tym że nie wiem czy wynika to z rezygnacji czy z nadziei, jednego i drugiego po równo, czy proporcjonalnie to się zmienia pod wpływem, na przykład mojego nastroju. Czuję też taką trochę ekscytację i zadowolenie, że skoro przebrnęłam z całym inwentarzem przez oceany chemioterapii, przeszczepu szpiku, wszelkich antybiotyków i medykamentów, i transfuzji krwinek czerwonych i płytek krwi, i setek tych cholernych zastrzyków, i pies wie czego jeszcze; przy tym wszystkim udało mi się nie dostać ani jednej recepty od psychiatry, nie połknąć ani jednego psychotropu, czy nie mieć żadnej próby samobójczej… To to jest słabość czy siła? Czy jak siła, to ile „gag” sobie po drodze zrobiłam i ile razy czknie mi się z powodu tej siły? A jeśli to słabość, to czy byłam w tej słabości wrażliwa na siebie, czy zwyczajnie brakło mi sił? Postrzegam to jako miks wszystkiego, bo bywają momenty, w których siadam na dupie i czuję, że brak mi chęci do życia i robienia czegokolwiek, w innych chwilach z kolei jestem pozytywnie naładowana i pocieszam sama siebie w życiowej niedoli.
Ma się rozumieć, że wszystko i tak ma wyczuwalne podtony „strachowej” goryczy, z zaniepokojonym finiszem, ale jest do przełknięcia. Jak wino, co nie? Doprawiłabym to radością, bo jednak mam sporo radości w życiu, mimo wszystko.
Żałuję jedynie, że nie pisałam więcej w środku tajfunu, kiedy działy się konkretne rzeczy, tylko teraz z perspektywy czasu, bo kiedy kurz już opadł, trudniej mi się wraca do emocjonalnej przeszłości. Nie mam więc jednej recepty w znajdowaniu źródła siły dla wszystkich, mogę jedynie napisać w czym ja znalazłam ukojenie, choć i to jest wyzwaniem, bo na poszczególnych etapach posiłkowałam się różnymi metodami- od odpuszczenia wszystkiego na smutno, po odpuszczenie zbędnych na daną chwilę elementów, by oszczędzić energię „na jutro”. W danym momencie mogłam nie mieć odpowiednich narzędzi, by radzić sobie z tym, co mnie spotykało i jak odczuwałam, ale (już kiedyś o tym pisałam) oglądając siebie i swoje reakcje z perspektywy czasu (lotu ptaka chociażby), analizowałam i uczyłam się siebie w swoich najczarniejszych do tej pory chwilach. Wyciągałam wnioski i aplikowałam zmiany. To nie tak, że wszystko przychodziło znikąd, bo spotykałam na swojej drodze ludzi (pośrednio i bezpośrednio), którzy albo coś powiedzieli, albo podsunęli narzędzie (np. lekturę) i mogłam je wykorzystać w późniejszym czasie.
Źródłem mojej siły stały się moje nabyte kompetencje do poskramiania samej siebie, tego co czułam i jak, jak reagowałam na innych ludzi i sytuacje.Nie mam pojęcia czy ten proces wyglądałby tak samo, gdyby nie choroba mojego dziecka. Czy to dojrzewanie dzieje się zawsze w takim samym tempie dla wszystkich (bo jednak i bez chorób najbliższych zmieniamy się i dorastamy wewnętrznie), czy jednak traumatyczne przeżycia wypychają tych, którzy ich doświadczają przed szereg.
Nie chcę myśleć o onkorodzicu jak o kimś wybranym i wyjątkowym, czy wybranym i naznaczonym. Wracając jednak do pierwszych postów i moich rozważań czy takie doświadczenia można przekuć w coś dobrego dla siebie, wzrosnąć i przetrwać, po ponad czterech latach mam odpowiedź dla tych, którzy dopiero są na relatywnym początku tej drogi – da się. Choć nie wiem do którego momentu to przeżycie będzie wzbogacające, ale na pewno każdy zna frazes o perspektywie i że nasze postrzeganie zależy od punktu siedzenia.
Czytam ten tekst jeszcze raz i dalej nie odpowiedziałam na pytanie „czemu o tym piszę?”. Bo mi tak przyszło do głowy, ot co, temu napisałam.
