Leżę na szpitalnej podłodze, na wcale niewygodnym materacu, próbuję odgonić rydwan myśli- kołtunów, chcę zasnąć. Nie mogę.
Naraz obejmuje mnie mała rączka. „Mamuś, śpisz?”. Ładuje się na moje posłanie i wtula się w pierś. Smakuję domowego uczucia, gdzie bezkarnie możemy razem leniuchować i nikt mnie nie upomina, chociaż uważam, żeby nie chuchać na bladą twarzyczkę- wszak moimi chuchami mogę jej coś „sprzedać”, a infekcje wiążą się z przedłużającą się hospitalizacją.
Przytulam wątłe ciałko do siebie i leżę. Gładzę łysą główkę, a umysł płata figle- pod dłońmi nic nie ma, a ja w myślach bawię się jej włosami sprzed leczenia. Miękkimi, długimi. Błyskają flesze z plecionych warkoczy i szamponowej piany w kąpieli.
Zapomniałam ją z włosami, fryzurami i spinkami, choć pamiętam jak ciepły wiatr Fuerteventury rozwiewał jej wyzłocone słońcem kosmyki.
Tęskna ta noc, co minęła, mokra od łez i żalu.
