Strach ciąży, nie jest powierzchowny. Chowam go głęboko tam, skąd chciałabym, aby nie wyszedł. Ale ja wiem, że on tam jest i czeka. Wystarczy impuls i ciska gromy.
W naszych mikro onkospołecznościach mam wrażenie, że przeżywamy wspólnie. To jest coś naszego, ale niewysłowionego, intymnego zarazem i niedostępnego dla tych nie-onko. Nie robi z nas nikogo lepszego, ani gorszego. Po prostu sama świadomość, że ktoś nas w pełni rozumie daje komfort bez zbędnych słów, bez tłumaczenia.
Cieszymy się wspólnie, kiedy nasze dzieci kończą leczenie, kontrole wychodzą czyste, odrastają włosy, mogą chodzić bez kul, albo chwycić samodzielnie kredkę.
Przy wznowie największy cios spada na rodziców- nie wiem jak to jest. Czy to tak samo, jak podczas pierwszej diagnozy? Czy jest jeszcze gorzej, bo znowu to samo? Czy lepiej, bo już wiadomo z czym się nam przyjdzie zmierzyć?
Nas- onkoznajomych z oddziału też to dotyka. Emocjonalnie. Tak mniej, wiadomo, ale to jest ten impuls właśnie. Jakby wyrwanie z nowej codziennej normalności, młot na głowę z wiadrem zimnej wody. Nasze własne strachy nas doganiają i czujemy ich oddechy na karku. Bo co, jeśli i u nas jakaś cholera znowu wypełznie?
