To nie jest tak, że przychodzi lekarz i mówi: „Państwa dziecko ma mięsaka Ewinga 4 stopnia z przerzutami do płuc. Tu jest plan leczenia.” Nie.
Najpierw mówią, że to „sprawa nowotworowa”. Potem wysyłają na koniec świata po dokładną diagnozę.
Siedzisz w poradni onkologicznej i z każdą minutą oczy zezują coraz bardziej. Idziesz z dzieciakiem na oddział, kładą je na łóżku, mędrkują swoim filozoficznym językiem, dla przeciętnego Kowalskiego zwyczajnie niezrozumiałym.
Biopsja i jedziesz do domu. I czekasz na telefon.
Myśmy czekali 4 dni, podczas których miewałam momenty poczucia „normalności”. Momenty. Bo odkąd słyszysz „sprawa nowotworowa”, kiedy w grę wchodzi Twoje dziecko, to poza światem, do góry nogami wywracają się też flaki.
W końcu jedziesz. Nie chcesz, ale jedziesz. Po wyrok. Do tego jeszcze wrócę.
Mięsak Ewinga. Badanie PET pokazało przerzuty na płucach. Obu. Już nic więcej nie pamiętam, tak mną tąpnęło. Siarczysty policzek. Albo i dwa policzki.
„Chemioterapia? Moje dziecko? Nigdy w życiu.” Tak mówiłam. Serio. Trzy lata studiowałam jak zapobiegać, jak jeść, co dawać. Organiczne warzywa, organiczne owoce, jajka od szczęśliwych kur i melodyjnych krów, witaminki. Broń Cię Panie Boże, żeby dzieciak żarł w McDonalds. Guz na kości. Chemioterapia. Moje dziecko. Tu się puknij.
I jest strach. I napar z czystka średnio leczy raka. Dietę Gersona też jakby szlag trafił. Kto wyleczył swoje dziecko okadzaniem i wodą źródlaną czterdziestej piątej odnogi Amazonki? Nie znalazłam.
Chemia. Onkodzieciak. Onkomama.
